czwartek, 27 grudnia 2012

Szopka muzealna 2012

Przed Wigilią w Muzeum Miejskim Wrocławia otwarto nową wystawę. Jej tytuł - "Bruno Tschoetschel (1874-1941). Wrocławski Wit Stwosz XX wieku" -  ma wydźwięk straszliwie PR-owy, do czego to muzeum nas już przyzwyczaja. Dobra reklama powinna mieć jednak jakieś sensowne odniesienie do reklamowanego produktu - no, może gdy mówimy o "produkcie kulturalnym", bo gdy idzie o inne sfery, to mało kto się już tym przejmuje.


Oczywiście o Tschoetschelu do tej pory niewiele wiedziano nawet wśród historyków sztuki zajmujących się Śląskiem. Nie jest to aż tak dziwne, bo takich postaci lokalnej sceny artystycznej jest więcej. Niewątpliwie bardziej utrwalone są nazwiska kilku czynnych we Wrocławiu przed II wojną architektów, a to za sprawą wieloletnich badań paru historyków architektury tego okresu i wystaw w Muzeum Architektury. Z rzeźbiarzy niegdyś więcej było słychać o Jaroslawie Vonce, potem o Theodorze von Gosen (to już za sprawą Muzeum Miejskiego). Było ich jednak więcej, wspomnijmy choćby Thomasa Myrtka (1888-1935) czy Roberta Bednorza (1882-1973). Wszyscy oni byli na pewno artystami o zindywidualizowanych osobowościach, aktywnymi w Związku Artystów Śląska. Nikt ich nie porównywał do tej pory z jakąś artystyczną sławą wieków przeszłych. Czy zatem Tschoetschel przewyższał ich w czymś, czy też przyrównanie go do Stwosza jest tylko znakiem nowego trendu w autoreklamie muzeum?
Wit Stwosz stanowi pojęcie dla  niemal  każdego, jest on przede wszystkim synonimem kunsztu rzeźbiarskiego, a to przede wszystkim za sprawą głównego ołtarza bazyliki Mariackiej w Krakowie. Co można by poza tym zaliczyć do takich cech jego życia i twórczości, które zestawiane z inną epoką i miejscem pozwalałyby na wykorzystywanie jego nazwiska jako hasła wywoławczego? Na pewno był artystą wszechstronnym, pracującym w różnych materiałach i wykorzystującym różne techniki; był imigrantem (patrząc z perspektywy Krakowa), był postacią tragiczną (wydarzenie z fałszerstwem weksli, za które wypalono mu piętno na policzkach). Jeśli jednak przywołuje się Stwosza jako miarę, porównanie, odniesienie, to głównie, żeby nie powiedzieć - jedynie - dla jego artyzmu, kunsztu, najwyższych osiągnięć sztuki rzeźbiarskiej.
Co z wymienionych aspektów odnosić możemy do twórczości i osoby Tschoetschela? Owszem, sporadycznie pracował w kamieniu, generalnie był jednak snycerzem. Dyrektor Maciej Łagiewski miał jednak stwierdzić [http://www.wroclaw.pl bruno_tschtschel__wroclawski_wit_stwosz_w_muzeum_miejskim_wroclawia.dhtml], że "Nazwanie go Witem Stwoszem XX wieku z pewnością nie jest nadużyciem. Podobnie jak mistrz Stwosz Tschoetschel poświęcił się pracy dla Kościoła." No cóż, jeśli takie jest uzasadnienie dla tytułu wystawy przekazywane mediom, to może ma to jakiś sens? Na otwarciu, oprócz przedstawicieli właścicieli dzieł (w znacznej mierze są to kościoły katolickie), był  obecny również kardynał Gulbinowicz. Zauważmy jedynie, że większość bodaj zleceń na dzieła Stwosza, które znalazły miejsce w świątyniach szła od osób świeckich i płacona była nie z kasy kościelnej, z ołtarzem Mariackim włącznie. Któż jednak z czytających chwytliwe hasło będzie się zastanawiał nad powodami jego użycia? Tschoetschel - nowy Stwosz, to zestawienie będzie rozumiane jednoznacznie. Wskazywać będzie na potwierdzone autorytetem instytucji muzealnej mistrzostwo artystyczne Tschoetschela. Wyraźmy się zatem jasno i w opozycji do linii obrony pana dyrektora: to jest nadużycie! Gdy zestawi się twórczość Tschoetschela z pracami choćby wymienionych wyżej, jemu współczesnych śląskich artystów, widoczne będzie, jak bardzo był on tylko wytwórcą wyposażenia kościelnego. Można go cenić dzisiaj za to, że starał się wpasować w style dominujące w wystroju starych świątyń - gotyk i barok - i że czynił to z wprawą, której nie da się obecnie odnaleźć u współczesnych konserwatorów zabytków. Ale artystycznie był to oportunista i eklektyk, który niejednokrotnie znajdował rozwiązania formalne i efekty niebezpiecznie bliskie kiczu.


Samą wystawę należy powitać z zadowoleniem. To dobrze, że muzeum, które nie ma odpowiednio zasobnej własnej kolekcji, podejmuje próby wyjścia "w teren", znalezienia odpowiednich tematów i dzieł na czasowe ekspozycje. Twórczość Tschoetschela na pewno na to zasługuje, choć nie pod skrytykowanym powyżej szyldem. Miejmy nadzieję, że w katalogu, który ma się wkrótce ukazać będzie ta ocena jakości artystycznej jego dzieła bardziej stonowana. Widz, który zjawi się na wystawie znajdzie na niej około trzydziestu paru sztuk eksponatów rzeźbiarskich z kilku miejscowości (Wrocław, Trzebnica, Kamieniec Ząbkowicki, Syców). Niemal połowę z tej liczby stanowi wszakże 14 niedużych stacji drogi krzyżowej. Są też dwa retabula ołtarzowe i szopka podobnej jak one wielkości. Reszta to mniejszej skali kompozycje lub pojedyncze figury. Ten zestaw uzupełniony został w dwóch gablotach zestawem kopii umów zawieranych przez firmę Tschoetschela z trzebnickimi boromeuszkami i kilkoma pamiątkami rodzinnymi.
Parę słów jeszcze o aranżacji plastycznej wystawy, która zajmuje jedno pomieszczenie znajdujące się w przestrzeni poddasza. Kolorowe rzeźby eksponowane są na tle białych ścian, sufitu i wydzielających ekranów. Te ostatnie są niestety standardowe i niedopasowane skalą do rzeźb. Niektóre z nich tracą, gdy wzrok patrzącego natrafia krawędź ekranu "tnącą" górną część figury, jak w przypadku może najlepszej tam rzeźby wyobrażającej Madonnę z Dzieciątkiem (z kościoła Świętej Rodziny we Wrocławiu).


Podobnie w przypadku ekranów wydzielających przestrzenie dla nastaw ołtarzowych. Świecznik na paschał Tschoetschela został postawiony w kącie jakby trochę przypadkowo i konkurowały z nim gniazdka elektryczne tuż obok. Jako specjalny akcent świąteczny zaplanowano szopkę od sióstr boromeuszek z Trzebnicy, ustawioną centralnie i na osi wejścia.


Uderzający w niej natłok detali różnej proweniencji i w różnych stylach, owa tschoetschelowska ekspansja eklektyzmu, została jeszcze wzmożona przez obstawienie eksponatu choinkami i dekorowanymi świątecznie (plasterki suszonych cytrusów!) doniczkami z poinsecjami (gwiazda betlejemska). Analogiczne doniczki z kwiatami ustawiono przed dwoma ołtarzami na wystawie. Zrobiło się bardzo kościelnie.
Wracając na zakończenie do podtytułu wystawy. Skojarzenie ze Stwoszem może się usprawiedliwiać jedynie poprzez formę bazyliki Mariackiej w Krakowie i jej wież jako motywów najczęstszych w szopkach krakowskich. Ich twórcy nawet jednak nie śnili, że ktoś mógłby ich zestawiać z mistrzem Witem.

Entenmark

niedziela, 21 października 2012

Haber-macher

Na zakończoną finisażem 20 pażdziernika wystawę Wymazywanie. Ćwiczenia z pamięci w Studio BWA przy ul. Ruskiej  (kuratorki: Patrycja Sikora, Alicja Klimczak-Dobrzaniecka) wchodziło się niemal po omacku przez pomieszczenie wypełnione kłębami białego i podświetlonego "dymu" wytworzonego przez grupę ŁUHUU! Wedle tekstu towarzyszącego wystawie była to bardziej instalacja świetlna niż dymowa, a jej "doświadczenie odwołuje się do mechanizmu pamięci". Tego nie rozumiem. Przeszedłem i chyba nic nie zapomniałem, nic mi się też nie przypomniało (poza mgłą). Chociaż..., gdy już wychodziłem z dymu, macając przestrzeń przed sobą, poczułem jakby lekki powiew, który przypomniał mi instalację Ryana Gandera (I Need Some Meaning I Can Memorize [The Invisible Pull]) w głównych halach Fridericianum na tegorocznych Documenta 13.


Clou finisażu stanowił około 20-minutowy pokaz filmu Die Hooligans der Festung Breslau Michała Sikorskiego, któremu towarzyszyła improwizacja muzyczna wykonywana przez autora filmu (instrumenty dęte) i Wojciecha Pukocza (gitara). Przetwarzane elektronicznie dźwięki instrumentów przypominały czasem "gadającą" gitarę Hendrixa, innym razem pobrzmiewały odjazdową muzyką Neila Younga do "Truposza". Sam film złożony został z "urywków przedwojennych wrocławskich kronik filmowych" i prywatnych filmów sprzed 1945 r., kończy się scenami walk, ostrzeliwania (czy Wrocławia/Breslau?) przez katiusze itp. Obszar ekranu podzielony był na dwa sąsiadujące ze sobą prostokątne pola, w których biegły zasadniczo niezależnie wątki filmowe. Pas "tła" u góry i u dołu zajmowały projekcje układające się jakby w ornamnetalny, dekoracyjny wzór, tworzony chyba z owego "skupionego na detalu obrazu miasta" współczesnego; niekiedy następowała z niego przebitka na główne pole ekranu. Wykorzystane Kroniki może i były wyprodukowane w studio we Wrocławiu, ale pokazywały nie tylko Wrocław/Breslau, mignęła mi np. charakterystyczna wieża kościoła w Krzeszowie. Nie jestem też pewien, czy sceny radosnego powitania żołnierzy niemieckich mogły pochodzić z Wrocławia lub nawet z Dolnego Śląska - kiedy i przy jakiej okazji? Wymowę filmu sprowadzić można do klasycznego następstwa:  zadowolenie ze zwykłego życia - upajanie się początkowymi sukcesami wojennymi - buta zwycięzców - klęska i zasłużona kara. Jaką rolę przypisał autor owym "detalom" współczesnego miasta (zapamiętałem kwitnący kasztan) trudno mi dociec. Na pewno uniknął w ten sposób prostej przekładki na propagandowy film o odbudowie zniszczonego miasta. Natomiast tytuł wydaje się pobrzmiewać zbytnio uproszczonym i niezrozumiałym przełożeniem na współczesność walczących ze sobą kibiców, czy raczej kiboli, bo chyba nie chodziło tu konkretnie o fanatyków West Ham United. Tym niemniej jako zainteresowany miastem obejrzałem (i wysłuchałem) w całości.

Wystawa pomyślana była jako towarzysząca konferencji (a może na odwrót?) zorganizowanej przez prof. Annę Markowską z Instytutu Historii Sztuki Uniwersytetu Wrocławskiego. Inaczej niż konferencja była ona jednak zasadniczo skupiona na problemie Breslau albo też Niemcy-Polacy-doświadczenie wymiany ludności. Krzysztof Wałaszek zaprezentował zestaw swoich "hasłowych" obrazów.


Napisem działał też Krzysztof Furtas w swojej akcji uwiecznionej w zapisie filmowym. W okresie Euro 2012 stał w hali dworca kolejowego we Wrocławiu z kartką z napisem "Kinder der Nazis", jakby oczekując na w ten sposób określonych przybyszów. Największą zaletą tego filmu był chyba sam jego autor, który ubrany w skromny, czarny garnitur i pod krawatem umiał przybrać pozę nieśmiałego, nieco prowincjonalnego młodzieńca, trochę obco wyglądającego wśród turystycznego tłumu podróżnych w letnich strojach oraz nielicznych kibiców niemieckich. Pytanie jednak, na ile autentyczne i sensowne może być tak skierowane zapytanie o genealogię młodych i średniomłodych kibiców niemieckich. Co chciał autor tak naprawdę powiedzieć przez stawianie takiego pytania w tym miejscu i czasie?
Zupełnie inna z ducha była seria obrazów Andrzeja Klimczaka-Dobrzanieckiego, powstała już kilka lat temu. Eksploruje on w niej silnie przekształcony i zestetyzowany motyw jednego z wrocławskich epitafiów barokowych z nieczytelną inskrypcją, bo stworzoną tu malarsko z abstrakcyjnych znaków. Czy jest to wskazówka na czysto estetyczny charakter naszego odbioru tych nagrobnych pomników, niegdyś konkretnych i rozpoznawalnych, ale przez inną społeczność osób? My oczywiście przechodzimy obok nich oddzieleni od tej informacji barierą obcego języka i zawikłanej formy liter.
Interesujące były "ceglane" oprawy miniaturowych, archaizowanych fotografii dokumentujących barwne posadzki z sieni wrocławskich domów, zidentyfikowane adresami z niemieckimi nazwami ulic (Tomasz Bajer). Jak widać nowe pokolenia mogą ciągle na nowo odkrywać dla siebie i swoich rówieśnych wrocławski palimpsest. Robią to bez uprzedzeń i obaw i ciągle z neofickim zapałem. Nic nie szkodzi.
Ale na bohatera głównego tej prezentacji wyrósł klasyk wrocławski, czyli Jerzy Kosałka. Na wystawie pokazano cztery jego różne prace, poczynając od słynnej Bitwy pod Kłobuckiem. Najnowszym z pokazanych utworów była zjadliwa propozycja nowego krasnala do wrocławskiej galerii tych kiczowatych, acz cieszących się nieznośną popularnością wśród przewodników i turystów, paskudnych dodatków do miasta.


Kosałka zaprezentował model krasnala do wykonania z patynowanego brązu, ze złoconą czapeczką (trochę w formie zawadiackiej psiej kupy) i w masce gazowej, ze wskazaniem na umieszczenie na stopniach wejścia do ratusza wrocławskiego, w którym dyrektor Muzeum Miejskiego urządził przez lata coś w rodzaju hali sławnych wrocławian.



Krasnal Kosałki jest polemiką z wyborem do tej galerii chemika Fritza Habera, wynalazcy gazów bojowych użytych pod Verdun (18 tysięcy zabitych), a potem gazu Cyklon-B, używanego w komorach gazowych. Co wymazane, zostało przypomniane. Autorskie wyjaśnienie poniżej:


Uroczo nazwany "Cyklonik-Be" jest także znakomitym aktem prześmiewczym wobec całej tej hałastry krasnalskiej. Dwa zające za jednym strzałem!
Tylko kto zostanie sponsorem Cyklonika?

Entenmark























piątek, 14 września 2012

Skończmy z kłódkami, do kroćset!

Na początku tygodnia pojawiła się pierwsza sensowna wiadomość na temat tzw. mostu zakochanych, dawniej nazywanego Tumskim, czyli katedralnym. Miasto ma w planie remontować ten most w przyszłości i zapowiedziało ustami rzeczniczki ZDiUM Ewy Mazur, że kłódki zostaną zdjęte oraz że nie będzie można wieszać nowych [http://wroclaw.gazeta.pl/wroclaw/1,35771,12477314,Po_remoncie_na_moscie_Tumskim_zakaz_wieszania_klodek.html].
Zapowiedź dotyczy bliżej nieokreślonej przyszłości, bo raczej nie roku przyszłego, ale któregoś następnego aż po 2017! A jednak miłośnicy (sic!) tego paskudnego obyczaju odezwali się.
I któż stawił opór jako pierwszy? Najpierw zapytany o zdanie pan Rajmund Papiernik z Dolnośląskiej Organizacji Turystycznej stwierdził, że to atrakcja turystyczna, a nawet śmiało zawyrokował, że "Wrocław może wiele stracić na moście Tumskim bez kłódek". O wiele bardziej stonowana była wypowiedź prezeski Koła Przewodników Miejskich Oddziału Wrocławskiego PTTK, pani Anny Oryńskiej, która zauważa skomercjalizowanie tego obyczaju oraz jego niszczące most oddziaływanie. Rzeczniczka ZDiUM-u była też na tyle ostrożna, że zapowiedziała wcześniejsze poinformowanie osób, które kłódki tam powiesiły, aby mogły je sobie zabrać (tylko w jaki sposób? przecinając je czy wyławiając kluczyk z Odry?). Cała sprawa przyschłaby, bo przecież zapowiadany remont nie wiadomo kiedy. Ale najwyraźniej jest to temat, który warto grzać i grzać się przy nim. W tej samej GW ukazał się tekst redaktor Beaty Maciejewskiej [http://wroclaw.gazeta.pl/wroclaw/1,35771,12486943,Klodki_na_moscie_Tumskim_nie_powinny_zniknac__To_atrakcja.html].
Wzbudził on wielką ilość komentarzy, jak mi się wydaje w większości negatywnych, acz utrzymanych na szczęście w ryzach poprawności językowej i nie niekulturalnych.
Właściwie miałem nadzieję, że nie będę na moim blogu kolejny raz wracał do tematu kłódek. Pierwszy raz napisałem o tym w poście z 25 lipca 2009 r.! (por. Z kartonowego archiwum 4: Kłódki na moście w mieście Wrocław [ http://wroclaw-cartoon.blog.onet.pl/Klodki-na-moscie-w-miescie-Wro,2,ID386210750,n ], a potem jeszcze parę razy. Ile można? Promyk nadziei wzbudziła akcja indywidualna akcja człowieka z brzeszczotem [http://www.blogger.com/blogger.g?blogID=1004448286542015338#editor/target=post;postID=4851453950188502589], ale straż go złapała. I za co? Człowieku! Skontaktuj się ze ZDiUM!
Decyzja zapadła, kłódki po którejś zimie zdejmą... Ale obawiam się, że pani redaktor rozpocznie jakąś krucjatę w obronie nowego, świeckiego zwyczaju we Wrocławiu. Nikły jest  promyk nadziei, że przeczytawszy szereg komentarzy pod swoim tekstem, w tym zawierające naprawdę sensowne argumenty, porzuci "tę drogę".
Pod jej tekstem w GW dostępna jest ankieta. Pewnie większość stanie w obronie kłódek. Mam jednak nadzieję, że ZDiUM się nie ugnie i może przeprowadzi remont mostu do 2017 r. Chyba, że most się wcześniej ugnie.

Entenmark


środa, 5 września 2012

Neokreacja Reinera

"Profesor z Torunia", o którym pisałem w poprzednim poście to dr Edgar Pill, dyplomowany konserwator i adiunkt na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu. A zatem specjalista, także rzeczoznawca ministerstwa. Więcej nawet, swoją pracę doktorską poświęcił zagadnieniu "neokreacji w konserwacji" na przykładzie własnych prac w gdańskim Domu Uphagena. Właśnie z tym procesem będziemy mieli do czynienia - właściwie już mamy, bo prace są w toku - na sklepieniach kaplicy Hochberga.
Neokreacja, wedle wyjaśnień stosowanych w konserwatorstwie polskim, to "wartościowe artystycznie odtworzenie częściowo lub całkowicie zniszczonego albo zaginionego dzieła wyłącznie na podstawie przekazu o jego autorskiej formie" (np. A. Szczekala, Fałszerstwa dzieł sztuki..., s. 43).
A zatem wszystko zależy od oceny, czy będzie to praca "artystycznie wartościowa". Sięgnąłem do internetu...
Rodzinna firma konserwatorska Pill&Pill ma stronę internetową. Oto jej nagłówek.



Niestety nie działa ona prawidłowo, wiele z umieszczonych na niej linków nie uruchamia się. Te zdjęcia, które ukazują dotychczasowy dorobek firmy w zakresie konserwacji i neokreacji są zbyt małe. Trudno więc wyrobić sobie zdanie. Jeśli jednak ktoś jest ciekaw, w jakiej formie może owa neokreacja Reinerowego dzieła zaistnieć już pod koniec tego roku we wrocławskiej kaplicy, niech zajrzy na tę stronę i wyrobi sobie wstępną opinię: http://www.pillandpill.com/index.php?language=_pl&module=gallery&id=5&pic_id=34

Entenmark

poniedziałek, 3 września 2012

Kto się nie boi (odtwarzać) Reinera?

Wracam do problemu prac konserwatorskich w kaplicy opata Hochberga pw. Matki Boskiej Bolesnej przy kościele św. Wincentego, o których pisałem już kilka razy. Do końca wojny jej wielostopniowe, kopułowe sklepienie pokrywała freskowa dekoracja malarska. W bocznych półkopułach, na których wspiera się kopuła centralna, przedstawione zostały bolesne wydarzenia z życia Marii. W kopule centralnej ukazano anioły unoszące się w chmurach i prezentujące narzędzia pasji Chrystusa, a na sklepieniu latarni wieńczącej znalazło się serce Marii przebite siedmioma mieczami. Autorem fresków był sprowadzony z Pragi najlepszy tam naówczas malarz, Wenzel Lorenz Reiner. Praca, ukończona w 1726 r., zajęła mu rok.
Malowidła te stanowiły zwieńczenie bogatego wystroju niższych partii kaplicy, wykonanego w technice stiuku, marmoryzacji oraz przy użyciu śląskich marmurów. Z takich materiałów wykonany był również ołtarz główny, w którym umieszczona była niewielka rzeźba Piety, która jako znacznie starsza, gotycka, otoczona była kultem i stanowiła w tym wnętrzu coś w rodzaju relikwii.
Niestety, wojna przyniosła znaczne zniszczenia zarówno kościołowi św. Wincentego, jak i samej kaplicy. Zapadła się posadzka nad kryptą, zniszczony został ołtarz, a freski w większości odpadły z powierzchni kopuł. W takim stanie, niedostępna i nieużywana stała ta kaplica do niedawna.
Od kilku lat trwa proces przywracania jej pierwotnego wyglądu, a prace te objęły także otoczenie kaplicy. Działania konserwatorskie nie budzą zwykle sporów co do ich potrzeby. W tym przypadku mamy jednak do czynienia ze znacznym stopniem rekonstruowania kompletnie zniszczonych części wystroju. W przypadku  form powtarzalnych, w niewielkim tylko stopniu indywidualnych, niemal mechanicznych, efekt udaje się zwykle w jakimś stopniu odtworzyć. Do odbudowy ołtarza posłużyć mogły zachowane jego fragmenty. Problem pojawia się, gdy podejmuje się decyzję o odtworzeniu rzeczy nieistniejących, a które cechował indywidualizm formy i stylu. Jest on tym poważniejszy, im mniej kompletne i dokładne mamy materiały dokumentujące oryginał. Tworzy się kopię, nie dysponując oryginałem. Efekt jest swego rodzaju oszustwem.   Ponadto nigdy nie udaje się w takich wypadkach osiągnąć cech oryginału fresku czy rzeźby figuralnej, a nawet zbliżyć do nich. Ja w każdym razie nie znam takich przykładów. Nawet w przypadku odbudowywania - tak popularnego obecnie - całych domów, otrzymujemy sztywną makietę, a odbiorcom wmawia się, że jest dokładnie taka, jak oryginał, a nawet lepsza, bo wykonana przy użyciu nowszych technik i materiałów. To zjawisko groźne dla samych oryginałów, a dokładniej sposobu ich postrzegania. Bo jeśli podniszczony oryginał możemy wymienić na "lepszą" kopię, nie tracąc z pozoru nic, to dlaczego wydawać pieniądze na konserwację?
Wracając do kaplicy Hochberga. Na jakimś etapie prac przy niej, przy zmieniających się ekipach wykonawczych, a może i wizjach całego procesu, podjęta została decyzja o odtwarzaniu fresków w ich pierwotnym wyglądzie. Decyzja kontrowersyjna z uwagi na poruszone wyżej kwestie - teorii konserwatorskich, jak i wątpliwego efektu artystycznego czy estetycznego. Zachowane w Niemczech i oczywiście znane konserwatorom kolorowe fotografie malowideł nie dokumentują całości. Część trzeba będzie wymyślić. Indywidualnego stylu Reinera, swobody pociągnięć pędzla odtworzyć się nie da. Znalazł się jednak śmiałek, który podejmie się dzieła wyznaczonego przez nasze władze konserwatorskie. Jest nim podobno któryś z profesorów toruńskiej szkoły konserwatorskiej. Niegdyś mówiono o kosztach idących w miliony w przypadku takiej właśnie decyzji.

Fot. z 1944 r.; Herder-Institut, Marburg

Pytanie zatem, czy nie byłoby innej możliwości zakończenia prac w kaplicy przy założeniu uzyskania wnętrza scalonego w swym wystroju, nie rażącego martwą bielą kopuł? Na pewno tak. Można wyobrazić sobie rozważenie (w oparciu o projekty) stworzenia zupełnie nowej dekoracji malarskiej, raczej nie o formach figuralnych, mogłaby ona być bardzo stonowana, a gdyby rozważyć możliwość współgrania jej z cyfrową projekcją zachowanych fotografii oryginalnych partii malowideł na sklepienie, uzyskiwalibyśmy na życzenie zupełnie nową jakość. To byłoby bezpieczniejsze i znacznie ciekawsze rozwiązanie oraz podążające za aktualnymi trendami światowymi. Mogłoby stać się też atrakcją w rodzaju przedsięwzięć typu "światło i dźwięk". Dodajmy do tego zapach dymu kadzideł i wrażenia byłyby spotęgowane. Ta okazja zostanie bezpowrotnie utracona. W zamian ryzykujemy obcowanie z praktycznie nieusuwalną makietą malarską bez wartości, ale niewątpliwie kosztowną.

Fot. z 1944 r.; Herder-Institut, Marburg

Do nieprawdziwej kopii Marii na kolumnie obok kaplicy dołączy nieprawdziwe i równie niedobre artystycznie dzieło w jej wnętrzu.

Entenmark

sobota, 23 czerwca 2012

Survival 10. Niskie Loty

Rzadko bywałem na targowisku na Niskich Łąkach, ale bywałem. Głównie z ciekawości. Po to, żeby znaleźć się w takim dziwnym miejscu, które pulsuje ludzką energią, ukazuje niesłychaną różnorodność ludzi i ich zachowań, sposobów na życie.


Miejsce, gdzie skarpety w jednej "alejce" mieszały się ze starymi krzesłami w drugiej, a rowery stacjonarne ze współczesnych niemieckich wystawek oferowano obok lokalnych pozostałości niemieckiej kultury - zdekompletowanej porcelany, wyrwanych z drzwi starych klamek i wojskowych klamotów, nad których pochodzeniem nawet nie chcę się zastanawiać.
Minęło parę lat, dziś trzeba jechać pod młyn w poszukiwaniu podobnych emocji.
Niskie Łąki zajęli już wyłącznie sportowcy i jest to teraz stadion "Oławka". Przestrzeń właściwie ta sama, ale świeża trawa i nowa hala do gry w piłkę.


Dlaczego kuratorzy tegorocznej, jubileuszowej 10. edycji Survivalu wybrali to miejsce? Z sentymentu, czy może aby - jak muzea i Ossolineum - nawiązać do Euro 2012? Decyzja ryzykowna, jak niemal zawsze przy wyborze trudnych warunków dla sztuki.
Agata Saraczyńska napisała w GW, że "sztuka poległa na sporcie". Trudno się nie zgodzić. W trakcie chodzenia "po obiekcie" sportowym miałem uczucie, że zastane elementy i sytuacje są ciekawsze niż to, co artyści nam zaoferowali. Czyż możliwość wejścia do wnętrz prowincjonalnego czy amatorskiego klubu sportowego, do jego szatni, pryszniców, pokojów trenerów i świetlicy klubowej nie oferowała więcej niż rozmieszczone tam twory twórców? Klubowa świetlica - jak sądzę postarano się celowo o jej udostępnienie na ten czas - była jak żywcem wyjęta z "Misia". Dorota Nieznalska umieściła tam w małej gablotce na ścianie obok meblościanki z pucharami gwizdek w kształcie fallusa. Wieloznacznie negatywny, onanistyczno-masturbacyjny komentarz do tej męskiej sali chwały. 



Artyści starali się spuentować te wnętrza, najczęściej dyskretnie, jak w przypadku Magdy Durczak & Magdaleny Kowalewskiej, które do obraźliwych napisów na szafkach dodały jedynie krótki komentarz - odniesienie do antycznej tradycji zawieszania konfliktów na czas igrzysk olimpijskich.




W innej szatni Kamila Wolszczak pokazała w gablocie laurowy wieniec złączony z cierniową (acz delikatną) koroną ("Tymczasowość") - sugerując, iż chwała krótka, a wyrzeczenia długie i cierpienia trwałe?




 Karina Marusińska ustawiła na podświetlonym postumencie pośrodku prysznica, bez wątpienia męskiego, flakonik zawierający jakoby męski, sportowy pot ("Tester"). Że nie doświadczyłem pryskania nim przez nawet najpiękniejsze hostessy, co jakoby miało miejsce na wernisażu, nie żałuję. Jako ekstraktu męskich wysiłków - nie podziwiam. Przekaz nie jest dla mnie jasny.




Tomasz Bajer zawiesił w szafkach koszulki piłkarskie, na których widniały nazwiska znane z historii filozofii ("Super Champions Team"). Czyżby nieświadoma inspiracja filmikiem Monty Pythona, w którym reprezentacja Grecji gra przeciw niemieckiej? [http://www.youtube.com/watch?feature=fvwp&v=ZW-g3y2NfFo&NR=1]. Komentarz autorski, jak i kuratorskie dopowiedzenie próbowały wydobyć głębszą treść, która nawet jeśli leżała u podłoża pomysłu nie musiała być tak na siłę eksplikowana. To była po prostu ładna szatnia.



Jerzy Kosałka urządził w Pomieszczeniu socjalnym własny pokój trenera, zajął cudzą skorupę, zawiesił plakaty swoich zwycięskich wystaw i prezentacji na ścianach i postawił telewizor, w którym zmaganiu ślimaka z samotnym płotkiem/patyczkiem na dystansie może 10 cm towarzyszył anglojęzyczny, ekstatyczny komentarz wzięty z jakiejś imprezy sportowej. 




Kosałka, jak trener, był tu jednak najważniejszy.


Przed barakiem trenersko-zawodniczym kilka obiektów. Wyróżniłbym "Euro maszt" Kamili Szejnoch. 



Może jeden z ciekawszych, bo nie silących się na intelektualne głębie projektów, a w prostym pomyśle zapętlonego, biało-czerwonego masztu, którego forma pięknie rysowała się w różnych perspektywach, tkwiły odskocznie do rozmaitych interpretacji.
Aż dziw jednak, że nikt nie pokusił się o dostawienie tabliczki ze swoim nazwiskiem przy uroczym ready-made ze szczotek. Komentarz autorski mógłby brzmieć np. tak: Działacze i sportowcy! W sporcie nie wystarczą czyste nogi! Dbajcie o czystość rąk!





Zresztą takich gotowców "na obiekcie" jest więcej i nie trzeba było się specjalnie wysilać. Sport to samograj. Byle robić to z pomysłem i nie przesolić. Przesolił Grzegorz Łoznikow ("Barwy narodowe") z umieszczoną w bramce kupą śmiecia, która miała być spojona (nie była konsekwentnie) biało-czerwoną nutą. 



Gdy z baraku widz wychodził na boiska sztuka jeszcze wyraźniej przegrywała. Wymyślone koncepcje nie pozwoliły na opanowanie tej przestrzeni.  Chociaż nie - jedynym spajającym czynnikiem był płynący z głośników na trybunie i odbijający się po całym terenie "obiektu" głos  Jerzego Ciszewskiego, komentującego mecz Polska-Brazylia na mistrzostwach świata w 1974 r. (Paweł Modzelewski, "Mecz")
I znowu ciekawsze było puentowanie w mikroskali, jak np. kupki łupinek po nasionach słonecznika przy rzędach krzesełek na trybunie (Dominika Łabądź, "Pożywka dla tłumu"). 




Ten pomysł sprawdziłby się zresztą nie tylko w kontekście sportowym.


Najpoważniejszą nutą zabrzmiało z pracy Doroty Nieznalskiej ("Konstrukcja rasy - Volksgemeinschaft"). Widzę tu ciągłość nurtujących ją problemów (od czerwonej swastyki wirującej w sercu schronu), choć wyrażoną w zupełnie innej formie.



Natomiast spiętrzone meblarskie graty (nawiązanie do targowiska starzyzny?), pobielone i akcentowane pojedynczymi elementami pozostawionymi w naturalnym kolorze Mai Godlewskiej zupełnie nie zagrały swojej roli parkouru. 




No, może kiedy aktorzy-performerzy je pokonywali, jak zapowiadano.


Okazuje się, że otwarta przestrzeń stawia najwyższe wyzwania sztuce. Po parku im. Tołpy w zeszłym roku poprzeczka została podniesiona. O ile tam udało się nad nią, może z potrąceniem, przeskoczyć, to tu spadła.
Można by wymyślić kilka zgrabnych bonmotów, w rodzaju "jaki stadion taka sztuka", ale nie ma się co znęcać. Dobrze, że była 10. edycja Survivalu i miejmy nadzieję, że będą następne. Miejmy nadzieję także na to, że kuratorzy (stała para: Anna Kołodziejczyk & Michał Bieniek) wyciągną wnioski i zareagują, jak rasowi trenerzy. Bo tym razem, jak wieść głosi, zachowali się raczej jak działacze.


Entenmark




niedziela, 17 czerwca 2012

po...hymnie!

Uff. Napięliśmy się, w marzeniach bujaliśmy po szczytach, komentatorzy doradzali trenerowi lub - jak w trakcie transmisji TVP1 - modlitewnie niemal zaklinali los, by się odwrócił.
Euro weszło nawet na ołtarze ustawiane na ulicach na Boże Ciało. Wymieszało się narodowo-katolicko w okazjonalnych dekoracjach.



Politycy także wykorzystali swoje 5 minut. We Wrocławiu promował się z pomocą krasnoludków wręczanych piłkarzom prezydent Dutkiewicz. Cóż, jego nie do końca udane zabiegi pokazują, kto tu był ważniejszy i kto jest większym celebrytą. Parę fotografii z autorem cudownego gola (jednego z dwóch wbitych przez naszą reprezentację na Euro) udało się jednak zrobić.

fot. Mieczysław Michalak (za: Gazeta Wyborcza)

Prezydent miał polityczno-biznesowego nosa, przyjmując wcześniej czeską reprezentację. Czesi mogli się poczuć we Wrocławiu jak u siebie - w końcu miasto przez stulecia było w Koronie Czech. To, jak Czesi znaleźli się we Wrocławiu, jak sympatycznie byli przyjmowani, jest niewątpliwym dobrym sygnałem - z obu stron.
Euro trwa, choć dla naszej reprezentacji jest już - jak w reklamie piwa pokazywanej przed, w trakcie i po transmisjach - "po... hymnie". Jak więc teraz żyć, panie prezydencie?


Entenmark

wtorek, 29 maja 2012

Trudna kwestia piekarczyków

Po kilku postach lekkich, łatwych i przyjemnych pozwolę sobie na powrót do tematyki cięższego kalibru. Chciałbym nawiązać do moich dawniejszych wpisów, dotyczących prac w kościele św. Macieja i wokół niego [Z kartonowego archiwum 7 (fałszerstwo u krzyżowców) z lipca 2009 r.; Z kartonowego archiwum 55 i 56 (A mury prują...) z czerwca 2011 r.]. Starszy z nich wzbudził wymianę komentarzy (pod postem "Co by tu jeszcze spieprzyć..." z marca 2012).
W pierwszym poście chodziło o błędną interpretację fundamentów odkrytych po południowej stronie prezbiterium kościoła. Zinterpretowano je jako pozostałości kaplicy czeladników piekarskich z XV w. i w ramach akcji estetyzowania przestrzeni skweru (dawny cmentarz przykościelny) wyeksponowano. Nadmurowano fundamenty - zapewne ostatecznie nigdy nie wzniesionej budowli - ponad poziom gruntu, podświetlono i zaopatrzono w granitową tablicę, która w 4 językach objaśnia, iż są to ślady po owej kaplicy. Tablicę wkrótce ukradziono (?) - w każdym razie sporządzono nową, co pozwoliło na poprawienie błędów językowych z pierwszej.


Nie chodzi tu właściwie o błędną interpretację pierwotnej funkcji, czy przeznaczenia murów fundamentowych - taka zawsze może się zdarzyć. Chodzi o uparte trwanie przy niej, wprowadzanie w błąd ludzi i utrwalanie mylnych sądów. Mniejsza o to, czy taka właśnie interpretacja wpłynęła na decyzję o tak luksusowym wyeksponowaniu tych chyba nigdy nie wykorzystanych fundamentów. Potrzebna byłaby jednak refleksja po stronie nadzoru konserwatorskiego, weryfikacja sugestii zawartej w dostarczonym do urzędu opracowaniu (w ramach eksperymentu przesłałem wówczas link do postu na adresy mailowe biur urzędów konserwatorskich). Zdaję sobie sprawę, że jest to nierealne. Sam mógłbym przedstawić listę przeszkód. Może jednak uda się zapobiec sytuacji, że pewnego dnia zauważymy tam nową, miejską tablicę informacyjną z przezroczystego materiału informującą o kaplicy czeladników, która jakoby stała w tym miejscu, a przewodnicy będą o tym opowiadać.
W wolnej chwili zadałem sobie trud sprawdzenia informacji o kaplicy czeladników piekarskich w/przy kościele św. Macieja. Owszem, zachowała się w źródłach lakoniczna wiadomość z 1456 r. o "Beckirknecht capelle zu st. Mathis" (M. Słoń, Szpitale średniowiecznego Wrocławia, Warszawa 2000, s. 140). Jednak źródłowa wzmianka to jedno, a umiejętność jej poprawnej interpretacji to drugie. Nic nie świadczy o tym, że na odnalezionych fundamentach, najprawdopodobniej nigdy nieukończonej budowli po pd. stronie prezbiterium kościoła miałyby stać owa kaplica. Ale ponieważ trudno z takim przekazem źródłowym spierać się, należy rozejrzeć się za innymi, bardziej prawdopodobnymi możliwościami. O ewidentnym związku z cechem piekarskim jednej z części kościoła św. Macieja świadczy ukazany tam znak. Na sklepieniu północnego ramienia transeptu widnieje centralnie w jego zamknięciu usytuowany gotycki zwornik z godłem cechowym w formie precla.





To tam trzeba sytuować wzmiankowaną kaplicę. Jak pisze przywołany autor, zdarzało się i gdzie indziej w instytucjach kościelnych prowadzących szpitale (a taki istniał przy św. Macieju), że cech piekarzy dostarczał pieczywo podopiecznym szpitala. Rekompensatą bywała specjalna kaplica cechowa i modlitwy zgromadzenia i chorych w intencji dobroczyńców. 
Rozważać można także znaczenie określenia "knecht" w cytowanym źródle. Czy chodzi o czeladników? Czeladnik to w języku niemieckim przeważnie "Geselle", a termin "Knecht" odnosił się do grupy niższej w hierarchii niż czeladnicy, właściwie do rodzaju pomocników, służby. W średniowieczu terminy te bywały jednak stosowane zamiennie. A zatem prawdopodobnie chodziło tu o czeladników piekarskich, piekarczyków. Tym bardziej, że cech piekarzy posiadał najpóźniej od 2 ćwierci XV w. kaplicę przy o wiele ważniejszym kościele św. Marii Magdaleny (6. od zachodu po pd. stronie). Tu rządzili niewątpliwie mistrzowie, choć dla dobra całego cechu. Na pewno zresztą kierujący cechem musieli udzielić zgody czeladnikom na założenie odrębnej kaplicy przy innym kościele i na dobroczynną działalność tamże.
I co teraz zrobić z fałszerstwem historycznym? Podkreślam: nie z błędną interpretacją pozostającą na papierze opracowania ukrytego w szafie urzędu konserwatora, lecz z jej ekspozycją w przestrzeni publicznej. Podpowiadam: należałoby przynajmniej usunąć tablicę.


Entenmark

środa, 23 maja 2012

Tajemniczy człowiek z brzeszczotem

Za punkt wyjścia dzisiejszych rozważań posłuży nam notatka z Gazety Wrocławskiej z 23 maja, sporządzona przez red. Marcina Monetę
[http://www.gazetawroclawska.pl/artykul/581831,wroclaw-odcinal-brzeszczotem-klodki-milosci-na-ostrowie,id,t.html]:



"Strażnicy miejscy zauważyli mężczyznę, który na mostku prowadzącym na Ostrów Tumski odcinał kłódki, zawieszane tam przez zakochane pary. 42-latek był zaopatrzony w brzeszczot, a kłódki chciał sprzedać na złom. W momencie, gdy zbliżyła się do niego straż miejska, wrzucił swój łup do rzeki. Został ukarany mandatem w wysokości 100 zł. Mężczyzna wylegitymował się, ale okazało się, że nie jest nigdzie zameldowany. Wyciągnął więc pieniądze i zapłacił na miejscu."

1. To nie byłem ja.
2. Chętnie przyłączyłbym się do tego 42-latka.
3. Też zaniósłbym do punktu skupu.
4. Nie wrzucałbym łupu (?) do rzeki [dlaczego łupem nazwał redaktor odcięte kłódki, a strażnicy tak je potraktowali; to nie łup, lecz strup; człowiek oczyszczał "mostek" ze strupów-łupów].
5. Na jakiej podstawie człowieka ukarano mandatem? [jeśli zostawię śmieć w miejscu publicznym, to nie można go usunąć pod groźbą kary? czy istnieje jakiś zapis w regulaminie porządkowym, zabraniający usuwania tych kłódek? czy istnieje zapis zezwalający na ich wieszanie? czy kłódki tam wieszane stają się obiektami podlegającymi ochronie?].
6. Jak strażnicy ustalili wysokość mandatu? Czy w ich taryfikatorze istnieje pozycja "obcinanie kłódek brzeszczotem na moście miłości"? [a może ukarano go za zaśmiecanie rzeki złomem? dlaczego jednak nie karze się zakochanych wrzucających tam kluczyki od kłódek?].
7. Czy strażnicy odstąpiliby od podjętych czynności służbowych, gdyby 42-latek wyjaśnił, iż jest ofiarą miłosnego zawodu (zawodów), i że nie może dłużej żyć z kłódką (kłódkami) na moście przypominającą (-ymi) mu o nim (o nich)?
8. Poddałbym się wylegitymowaniu.
9. Mam zameldowanie.
10. Nie zapłaciłbym.


Dla przypomnienia: tak to wyglądało w lipcu 2009.



Entenmark

PS
Ostatnio przyszedł mi do głowy pomysł, żeby stworzyć z kłódek łańcuch miłości i zapiąć go w poprzek Mostu Tumskiego.

czwartek, 17 maja 2012

Prawdziwe życie rzeźb Truth'a

Krótka nota uzupełniająca do postu z 31 marca 2012 "Truth w Entropii". Otóż artysta opowiadał na spotkaniu i pokazywał swoją pracę wykonaną w trakcie pobytu w Brnie. Na zarośniętym stoku tamtejszego wzgórza zamkowego - Szpilberku - zresztą, jak podkreślał, w jedynym miejscu w miarę porośnięto-zaniedbanym pośród zielonych terenów w centrum stolicy Moraw, ustawił rzeźbę (czy miała tytuł, nie pomnę). Była to chyba jedna z kosztowniejszych jego prac, bowiem do jej wykonania użył nie tylko charakterystycznej dla siebie techniki odlewu betonowej bryły wprost w formie-dole w ziemi, ale zamówił wypolerowaną aż do osiągnięcia efektu lustra płytę czarnego granitu (?). Tę zatopił częściowo w betonowym klocu i taką całość ustawił z niemałym trudem na stoku, pośród drzew. Opowiadał Truth o zamierzonym efekcie odbijania się otaczających jego obiekt roślin w czarnej, lustrzanej powierzchni.
Padło pytanie, czy wie, czy sprawdzał od tamtej pory, co dzieje się z jego rzeźbą? Nie wiedział.
A zatem, nasz specjalny wysłannik dokonał inspekcji na miejscu. I oto efekt.


Awers (rewers?) płyty nieznany komentator uzupełnił anglojęzycznym napisem w technice spreju. Inskrypcja ma treść wanitatywno-komemoratywną i zapewne łączy się z postawioną obok, na betonowym cokole, plastikową żabą (ropuchą?). Interweniujący skojarzył formę Truthowej rzeźby z pomnikami nagrobkowymi, a jej ustawienie w "lesie" zinterpretował jako odniesienie się Twórcy do Natury (żaba). Zarazem jednak nieobcy był mu literacki motyw paskudy zmienianej przez pocałunek. Transgresyjny charakter napisu przyjmowałby wtedy nieco inny odcień i odczytywany byłby jako marzycielska wypowiedź zaklętego w płaza królewicza. Mamy tu do czynienia z subtelnym i wieloznacznym poczuciem humoru czeskiej (morawskiej?) sztuki i ludu. Truth powinien być naprawdę zadowolony!
Jakże wielka to różnica w porównaniu z potraktowaniem jego pracy przez miasto Wrocław, które najpierw obiecuje jej pozostawienie w parku im. Tołpy, a następnie potajemnie ją usuwa. Niestety, co gorsze, oryginalną i nienachalną rzeźbę Trutha usunięto, ale w innym rogu parku planuje się ustawienie nachalnej formy przestrzennej z konkursu. Porównaj: http://wroclaw.gazeta.pl/wroclaw/1,35771,11729971,Nowa_rzezba_w_parku_Tolpy_bedzie_jak_kostka_Rubika.html


Wygląda to na stosunkowo tanią reklamę firmy Roben, produkującej cegłę. To ona sponsorowała konkurs i  i weszła w porozumienie z miastem. Zwycięski projekt Sebastiana Warszawy i Wioletty Buczek-Warszawy kosztować będzie miasto/firmę wraz z nagrodą i ustawieniem około 50 tysięcy złotych. Rzecz stanąć ma w miejscu najlepiej eksponowanym od strony skrzyżowania ulic Prusa i Wyszyńskiego. Jak billbord.
Oczywiście, że wolę takie akcje niż billbordową reklamę, ale byłoby lepiej, żeby ustawić owoc tego konkursu w takim miejscu Wrocławia, które tego bardziej potrzebuje - są takie miejsca. Park Tołpy broni się sam - swoim drzewostanem, stawem, otoczeniem. Po drugiej stronie skrzyżowania od 2008 r. stoi już na skwerze pomnik - krzyż św. Edyty Stein austriackiego artysty Helmuta Strobla. Ma on 3,5 m wysokości, mniej więcej tyle ma mierzyć nowa konstrukcja z cegieł.
A co komu przeszkadzał tamten "Truth"?

Entenmark (z podziękowaniem dla specjalnego wysłannika)

niedziela, 13 maja 2012

"Chic" & szok

Był niegdyś we Wrocławiu najpiękniejszy zakątek. Plac powstały dzięki wspaniałej architekturze i przestrzeni oraz dzięki nieprzeciętnej rzeźbie. Nieregularny, z każdej strony otoczony inną epoką, z każdej perspektywy odmiennie wyglądający. Jego perspektywiczne osie skupiały się na pomniku św. Jana Nepomucena. Ten zaś, bodaj najpiękniejszy pośród setek innych Nepomuków śląskich i czeskich, dzieło Krzysztofa Tauscha i Jana Jerzego Urbańskiego z ok. 1730 roku, cudownie prezentował się zwłaszcza na tle gotyckiej elewacji kolegiaty Świętego Krzyża. Przed laty porastał ją winobluszcz zmieniający jesienią kolory. Jeszcze rok, czy dwa lata temu muzycy przysiadali popołudniami pod balustradą otaczającą pomnik świętego. Zwłaszcza starszy, brodaty i siwy gitarzysta, ubrany na czarno, w czarnych okularach, grając klasyczną muzykę nadawał wtedy temu miejscu jeszcze większy urok.
Nie będzie już takiego miejsca. Najpierw "ubogacony" został neostylowym kartuszem herbowym gotycki portal kolegiaty. Potem zepsuto widok na zachodnią stronę, dobierając (?) obrzydliwie kolory na elewację barokowego, biskupiego sierocińca. Natomiast od zeszłego roku obserwować możemy rozrastanie się letniego ogródka lokalu Cafe Chic (pretensjonalna nazwa idealnie pasuje do wystroju wnętrza oraz jakości serwowanej tam "kawy").


Przestrzeń najpiękniejszego placu starego Wrocławia ustąpiła miejsca mamonie. A wiadomo, kto wydaje pozwolenia na ogródki..., kto opiniuje i zatwierdza. Nie wystarczyły bezpretensjonalne stoliki na chodniku. Teraz mamy parasole ecru, sztuczne żywopłoty, drewniany podest ze sztuczną zielenią wokół pomnika i prawdziwe pelargonie w skrzynkach na jego balustradzie.



Idźmy dalej: w przyszłości więcej parasoli, kolorowe światełka rozwieszone między pomnikiem (ma mnóstwo wystających elementów, o które można zaczepić przewody) a Cafe Chic, natomiast zimą, ba! jesienią już, kiedy ustawi się gazowe lampy grzewcze, można będzie rozwiesić dekoracje świąteczne.
Widzę też oczami wyobraźni, że wrocławski pomysł i przyzwolenie znajdą naśladowców (jak kłódki na moście). Ogródek wokół pomnika kondotiera Gattamelaty Donatella na placu przed bazyliką św. Antoniego w Padwie, czy wokół fontanny Czterech Rzek Berniniego na Piazza Navona w Rzymie. I dlaczego ograniczać się tylko do kawiarnianych ogródków?



Entenmark (zniesmaczony)

poniedziałek, 2 kwietnia 2012

Krótka historia wrocławskiej latarni

Historia latarń we Wrocławiu jest jak historia wrocławskich koszy na śmieci. Ma wiele stron i niejasnych punktów.

Z problemem mierzono się po II wojnie, która skosiła jak łan stare słupy oświetleniowe. Radzono sobie na różne sposoby.

Zdarzały się wykwity elegancji.

Ale przeważały do końca zeszłego wieku dwa podstawowe typy. Latarnie wiszące na linach, dyndające wesoło nad ulicą

oraz solidnie stojące betonowe słupy o wielobocznym lub okrągłym trzonie, gładkim lub karbowanym, zwieńczone żelazną końcówką z kloszem-obudową żarówki. Te konkurowały z konstrukcją w pełni stalową o zwężającym się ku górze przekroju rury. Te betonowe albo raczej żelazobetonowe stoją m.in. na Sępolnie.

                                       

I tu właśnie zaczął się kolejny etap wymiany latarń we Wrocławiu [http://wroclaw.gazeta.pl/wroclaw/1,35771,11464381,Zamontuja_ponad_200_ozdobnych_latarni_we_Wroclawiu.html]. Jak można przeczytać w prasowym doniesieniu, wyboru typu latarni do tej dzielnicy dokonał (konsultował go?) plastyk miejski, gdyż całe Sępolno objęte jest nadzorem konserwatorskim. I tak wyglądają te wybranki.


Czy są one dobrze dobrane do charakteru dzielnicy? Nie wydaje mi się. Powiedziałbym, że jest to odmiana standardowego typu latarni stosowanych we Wrocławiu, a przeznaczonych dla tzw. obszarów o charakterze zabytkowym. Nie jest ten projekt w żadnym stopniu pomyślany jako odniesienie się do form z lat 20. lub 30. XX wieku, a więc z czasów powstawania Sępolna i jego architektury. Dzisiaj stojące tam latarnie powojenne, wydają się lepiej pasować do charakteru niskiej zabudowy o charakterystycznych, drapanych tynkach i pozbawionej jakiegokolwiek detalu kutego, jaki występuje w dzielnicach XIX-wiecznych i z początku XX. O ile się nie mylę, jeden z ostatnich przykładów latarni z okresu międzywojennego (lub w tym duchu) znaleźć można na ul. Monopolowej. To żelbetowe słupy zakończone poziomym ramieniem, na którym swobodnie zwisa metalowy klosz. Część z nich jest już na różny sposób zmodernizowana, ale zachowują swój charakter.


Czy nieunikniony proces wymiany starego na nowe zmiecie nam kiedyś bez śladu wszystkie stare kosze na śmieci w ich licznych wersjach, słupy przystanków autobusowych oraz latarnie? Może zachować gdzieś po jednym przykładzie gatunku zanim będzie za późno?

Entenmark



sobota, 31 marca 2012

Truth w Entropii

Galeria Entropia (rocznik 1988) [http://www.entropia.art.pl/], prowadzona od początku przez Mariusza i Alicję Jodków, gościła w piątek 30 marca młodego rzeźbiarza Krystiana Truth Czaplickiego (rocznik 1984). Spotkanie odbyło się w ramach cyklu prowadzonego we współpracy z galerią przez studenckie Koło Naukowe Forma przy Katedrze Rzeźby wrocławskiej ASP. Może to dziwne, że koło mieni się naukowym na uczelni artystycznej, ale zakładam  że jest to wynik mechanizmów finansowania działalności studenckiej w ramach szkolnictwa wyższego.


Niewielka sala galerii stopniowo wypełniła się w trakcie prezentacji i zajęte były również miejsca stojące. Mogło zatem przyjść nawet ponad 60 osób. Truth wyglądał na spokojnego człowieka i tak też mówił. Jeśli dodamy do tego pytania i uwagi widowni, to blisko 2-godzinne trwanie spotkania nie powinno dziwić.
W kontekście mojego poprzedniego wpisu, pominę uwagi obecne w publikowanych krótkich notkach i ulotkach zapowiadających spotkanie z artystą, a to mianowicie, że jest "jednym z bardziej znanych młodych polskich...". Truth zaprezentował się jako artysta nastawiony idealistycznie, który chce uprawiać swą interwencyjną rzeźbę w sposób wolny od nacisków, zleceń i zaleceń. Nie chce nią naprawiać świata, odmawia jej aspektu społecznego. Obecni na sali nieco starsi dyskutanci, jak np. rzeźbiarz Tomasz Domański (rocznik 1962) i inni, tłumaczyli, że nie tak łatwo odciąć się od społecznych kontekstów, skoro ustawia się rzecz w przestrzeni miasta. Truth wydawał się godzić z tą prawdą.
Czyż społecznym kontekstem nie są likwidacje jego przestrzennych instalacji? Gdy np. jakaś pani urzędniczka z miasta Wrocławia (nie udało się z niego wyciągnąć, kto to taki) decyduje, żeby jego rzeźbę pozostałą w parku im. Tołpy usunąć stamtąd po kilku miesiącach - mimo, iż miała tam zostać jako trwały ślad Survivalu 2011.


Inny, smakowity przykład opowiedział sam autor. Rzecz dotyczyła "rozsypanych" na zboczu fosy miejskiej styropianowych bloków. Miały być miesiąc, a przetrwały - i to z jakimi przygodami - 2 dni. A wszystko dzięki czujności kierowcy MPK i służb miejskich. Leżak nad rzeką Ślęzą powisiał również niezbyt długo, odnaleziony potem przez artystę w krzakach wraz ze śladami wesołej libacji. Czy jego sztuka jest zatem społeczeństwu obojętna?


Zapytany z sali o to, czy malował graffiti i czy miał problemy z policją, stwierdził jakby z pewnym zakłopotaniem, że to pierwsze to raczej niewiele, a to drugie, że wcale. Widownia przyjęła to ze spokojem. Jego interwencje rzeźbiarskie w przestrzeń miejską są oczywiście o wiele bardziej intymne, wysmakowane i intelektualne niż natrętne murale. Komentuje rzeczywistość zastaną w sposób poetycki, nienachalny, dowcipny, wykorzystując formy w niej samej obecne. Dokonuje drobnych przesunięć, tworząc w ten sposób nowe sytuacje, ale jakby zawsze możliwe. Konkuruje więc z naszą narodową nieokiełznaną fantazją i improwizacją. Czy uda mu się zachować te właściwości przy pracy nad oficjalnym zleceniem dla południowych terenów naszego miasta? Nie z betonu ono, lecz z brązu ma być wykonane.


Na koniec jeszcze jedna refleksja. Zapytany o artystów, którzy są dla niego wzorami, którzy na niego wpłynęli (hm, to było pytanie z zeszytu), Truth wymienił kilka nazwisk, dzieląc je na krajowe i zagraniczne. Mnie jednak przypomniał się wtedy inny artysta, który jakieś 40 lat temu interweniował we wrocławskiej przestrzeni (nawet, jeśli jest to tylko miejska legenda). Na gałęzi sobie tylko znanego drzewa umocował rzeźbę ptaka, a na wyjętej z wrocławskiego bruku kostce wyrył twarz, by następnie włożyć ją na powrót. Obliczem do dołu. Get.

Entenmark