piątek, 27 grudnia 2013

Nie dla układu heliocentrycznego!

Pod podanymi niżej linkami znajdują się notatki prasowe o tym, że w połowie przyszłego roku powierzchnię placu przed kościołem Świętego Krzyża ozdobi mozaika upamiętniająca Mikołaja Kopernika.  "Do lata 2014 r. przed kościołem Świętego Krzyża na Ostrowie Tumskim ma powstać kamienna mozaika z wielobarwnych płyt granitowych w formie układu heliocentrycznego. Mozaika będzie też miała elementy płaskorzeźby i odlewy w brązie." Sprawę pilotuje Urząd Miejski.
"Wrocław będzie miał kolejną turystyczną atrakcję".


Cieszmy się! Taki chyba ma być wydźwięk tej informacji.

A ja mam pytania:
- skąd wyszła inicjatywa takiego upamiętnienia osoby astronoma?
- kto zdecydował o powstaniu w TAKIM miejscu tego typu "dekoracji"?
- jeśli do wyłonienia wykonawcy przewidywany jest tryb przetargowy, dlaczego nie ma konkursu/przetargu na projekt?
- czy jest opinia urzędu konsewatora zabytków odnośnie do umieszczenia w obszarze chronionym nowego elementu?
- jaka jest przewidywana dokładna lokalizacja, tj. z której strony "przed kościołem"?
- jaka ma być skala umieszczonej w bruku "dekoracji" (wychodzi mi, że ok. 3 m)?

Niezależnie od powyższych pytań, a nawet niezależnie od odpowiedzi na nie, zgłaszam moje stanowcze NIE tej inicjatywie! Jest wiele argumentów przeciw niej, ale nie będę tu i teraz ich wystrzeliwał.
Spróbujmy dowiedzieć się czegoś więcej.

Entenmark

Linki:
http://wroclaw.gazeta.pl/wroclaw/1,35771,15192127,Kamienna_mozaika_przypomni_Kopernika_we_Wroclawiu.html#LokWrocTxt
http://www.wroclaw.pl/kopernik-we-wroclawiu

wtorek, 1 października 2013

Wystawa Brueghlów we Wrocławiu - cena sukcesu

Wystawa obrazów malarskiej rodziny Brueghlów we Wrocławiu zakończyła się. Odbyło się coś w rodzaju konferencji prasowej z udziałem dyrektora Muzeum Miejskiego, dr. Macieja Łagiewskiego, i dyrektora Wydziału Kultury Urzędu Miejskiego Wrocławia, Jarosława Brody. Ogłoszono liczbę zwiedzających i liczbę sprzedanych katalogów wystawy. Zostały zapowiedziane kolejne spektakularne wystawy, które mają promować Wrocław przed nadchodzącym rokiem 2016, w którym miasto stanie się Europejską Stolicą Kultury.
Do zapowiadanej już "Tauromachii" z pracami takich malarzy jak Goya, Picasso i Dali, dorzucono wystawę Amadeo Modiglianiego i jego "polskich przyjaciół". I uwaga: "Ta ostatnia ekspozycja powstanie specjalnie dla Wrocławia, skąd pojedzie do innych krajów europejskich" - miał mówić dyrektor Broda [http://wiadomosci.onet.pl/wroclaw/75-tys-osob-obejrzalo-wystawe-dziel-rodzinny-brueghlow/vz1ep ].
Cieszyć się z tego, czy bać się? I najważniejsze ostrożne pytanie - kto powinien wykazać się pewną czujnością, żeby oszołomienie blaskiem sukcesu frekfencyjnego i medialnego nie przyniosło za jakiś czas chmur rzucających cień na cały program ESK 2016 oraz instytucje uczestniczące w tych przedsięwzięciach?
W poprzednim poście opisałem skomplikowaną i niejasną kwestię genezy i okoliczności towarzyszących wystawie Brueghlów. Za pojawieniem się tej wystawy we Wrocławiu stał jeszcze jeden pośrednik, o czym nie pisałem. Mianowicie praska galeria Vernon i jej kuratorka, pani Monika Burian Jourdan. Ponieważ galeria ta w roku 2010 prezentowała wystawę prac Modiglianiego, uprawnione jest przypuszczenie, że może być ona również zaangażowana w zapowiedzianą właśnie specjalną ekspozycję tego artysty we Wrocławiu.

Najlepszym komentarzem i ukazaniem tego, jak skomplikowane i niepewne pod wieloma względami mogą być takie przedsięwzięcia, jest oficjalne oświadczenie z początku tego roku, wydane w związku z problematycznymi wystawami przez czeski odpowiednik Stowarzyszenia Historyków Sztuki. Dla ułatwienia zamieszczam poniżej jego tłumaczenie, ale także linki do stron, na których zostało opublikowane.
Daje to do myślenia.


"Otwarte stanowisko Stowarzyszenia Historyków Sztuki wobec tekstów Josefa Záruby-Pfeffermanna w Mladej Froncie DNES oraz wobec problemu fałszerstw dzieł sztuki i ich legitymizacji przez muzea sztuki.
Do Stowarzyszenia Historyków Sztuki (cz. UHS = Uměleckohistorická společnost) zwrócił się pan Andreas Pieralii, który w roku 2012 uczestniczył w organizacji wystawy rysunków Francisa Bacona w praskiej galerii GATE (część Galerii Středočeského kraje (GASK)). Pan Pieralli czuje się poszkodowany tekstami historyka sztuki Josefa Záruby-Pfeffermanna, który podważył w nich autentyczność tych rysunków i żąda od UHS ekspertyzy jako podstawy swojej skargi w Komisji Etyki Syndykatu Dziennikarzy Republiki Czeskiej. Po dokładnym zbadaniu komitet UHS doszedł do wniosku, że artykuły Josefa Záruby-Pfeffermanna, łączące w sobie dziennikarstwo śledcze ze stanowiskiem historyka sztuki, nie wykazują żadnych oczywistych wykroczeń przeciw etyce dziennikarskiej. UHS nie chce i nie może być arbitrem w tym konkretnym sporze. Mimo to zdaje sobie sprawę z powagi problematyki fałszerstw dzieł sztuki i ich prezentowania w muzeach, czego dotyczy cały spór. W okresie kilku minionych lat miały bowiem miejsce podobne przypadki związane z nazwiskami słynnych artystów, które wzbudziły poważne podejrzenia i zaszkodziły reputacji muzeów sztuki i całej specjalności. Dlatego UHS wykorzystuje ten bodziec, aby zająć otwarte stanowisko wobec całego problemu.
Na wstępie podkreślić należy powszechnie znany fakt: produkowanie i sprzedaż niezwykle profesjonalnie wykonanych falsyfikatów wiąże się z międzynarodową przestępczością zorganizowaną. Oczywiście grupy te usiłują w najróżniejszy sposób wzmocnić wrażenie autentyczności podrobionych dzieł, m.in. także poprzez umieszczanie ich w fachowych publikacjach oraz na wystawach w muzeach sztuki. Podejrzenie dotyczące autentyczności wystawianych dzieł pojawiło się w roku 2011 przy okazji wystawy rosyjskiej malarki awangardowej Natalii Gonczarowej w Alšověj jihočeskiej galerii (AJG) w Hlubokéj nad Wełtawą. Według informacji dla mediów podanych przez AJG autentyczność eksponatów gwarantowały nazwiska ekspertów Jeana Chauvelina, Denise Bazetoux i Anthony’ego Partona. Jednocześnie zaledwie miesiąc przed otwarciem tejże wystawy Galeria Tretiakowska w Moskwie zorganizowała konferencję prasową w obecności dyrektorki, podczas której cała ta trójka została wyraźnie uznana za część międzynarodowej zorganizowanej grupy przestępczej działającej w Szwajcarii i Francji. Impulsem do zwołania konferencji prasowej były dwie obszerne monografie Natalii Gonczarowej autorstwa Bazetoux i Partona, w których według rosyjskich ekspertów aż siedemdziesiąt procent reprodukowanych dzieł stanowiły falsyfikaty. W sprawie wystawy w Hlubokiej śledztwo przeprowadziła policja, która jednak nie podjęła niezbędnych działań w celu uwierzytelnienia autentyczności dzieł, a w szczególności nie zleciła specjalistycznej ekspertyzy technologicznej. Po zakończeniu wystawy kolekcja wróciła za granicę, a cała sprawa przycichła.
Zupełnie inaczej zachowała się policja włoska, kiedy w roku 2010 na wystawie w Palestrinie skonfiskowała dwadzieścia dwa podejrzane obrazy Amadeo Modiglianiego. Dwuletnie śledztwo zakończyło się w styczniu tego roku  aresztowaniem organizatora wystawy Christiana Parisota, dyrektora Modigliani Institut Archives Légales Paris-Rome, i oskarżeniem go o fałszowanie prac Modiglianiego oraz o spreparowanie wielu fałszywych certyfikatów potwierdzających autentyczność. Przypadek ten dotyczy również środowiska czeskiego, ponieważ ta sama organizacja brała udział w wystawie Modiglianiego w Obecnim Domu w Pradze w roku 2010, gdzie już podczas trwania wystawy pojawiły się poważne wątpliwości dotyczące autentyczności wielu dzieł. Zresztą świadomość tego mieli też sami organizatorzy, o czym świadczy asekurancka i nieprofesjonalna nota w katalogu wystawy: „Przygotowując wystawę Amadeo Modiglianiego oraz niniejszy katalog Galeria Vernon opierała się na informacjach o pochodzeniu i autentyczności dzieł prezentowanych w ramach wystawy i publikowanych w katalogu dostarczonych przez stronę wypożyczającą”. Nawiasem mówiąc, za wystawą stały te same osoby, co w przypadku wystawy Bacona: główną organizatorką była Monika Burian Jourdan z Galerii Vernon, swój wkład miała także ówczesna dyrektor GASK Jana Šorfová, autorka opublikowanego w katalogu wystawy artykułu „Modigliani i Kupka i początki sztuki abstrakcyjnej”.
Również za granicą miał miejsce szereg równie problematycznych wystaw. Ich autorzy bazują na tym, że udowodnienie fałszerstwa jest niezwykle trudne, a poważnych podejrzeń nie można definitywnie potwierdzić bez przeprowadzenia drogich i czasochłonnych badań technicznych oraz analizy składu chemicznego farb. Innymi słowy chodzi o pracochłonne, długotrwałe i niepewne działania, które przeprowadzić może jedynie policja. Historycy sztuki, którzy spotykają się z takimi jawnymi oszustwami mają tylko dwa wyjścia: albo zrezygnować i przyglądać się im w milczeniu, albo z wielkim trudem szukać dowodów i dokumentów dotyczących dzieł głównie zagranicznych autorów, w przypadku których dodatkowo muszą zmierzyć się z dopracowanymi w każdym szczególe historiami mającymi legitymizować dzieła. Wystawiają się przy tym na ryzyko spraw sądowych i oskarżeń o pomówienie. Przypadki takie nagłośnione przez media szkodzą oczywiście publicznemu wizerunkowi muzeum jako fachowego autorytetu i instytucji przedstawiającej autentyczne historyczne artefakty.
Opierając się na wyżej przedstawionych argumentach uważamy, że w każdym przypadku pojawienia się wątpliwości dotyczących pochodzenia czy oryginalności wypożyczonych dzieł artystycznych, jedynym możliwym i właściwym działaniem muzeum jest odmówienie organizacji wystawy i niewystawianie dzieł, ponieważ stuprocentowe potwierdzenie autentyczności przekracza, zwłaszcza w przypadku mniejszych instytucji, ich możliwości. W przeciwnym razie muzeum naraża się na podejrzenie legitymizowania fałszerstw i w ten sposób nieświadomie bierze udział w poważnym przestępstwie. Obawiamy się, że we wszystkich wyżej wymienionych przypadkach przekroczenie owych etycznych granic naszej specjalności rzeczywiście miało miejsce.

Praga, dnia 15.02.2013
w imieniu UHS
Michaela Ottová, przewodnicząca UHS"


Oryginał pod tymi adresami:

http://www.dejinyumeni.cz/bulletin/UHS_1_2013.pdf

http://dejinyumeni.cz/kresbybacon.pdf

Entenmark


środa, 25 września 2013

Pouczająca wystawa rodzinna B.


Wkrótce, bo 30 września, kończy się szeroko rozreklamowana wystawa o Brueglach, która pokazywana jest w salach Muzeum Miejskiego we Wrocławiu. Użyczyło ono gościny ekspozycji sprowadzonej do nas przez Galerię Miejską, instytucję odrębną od Muzeum, acz finansowaną z tej samej miejskiej kasy. Od niedawna dyrektoruje jej Mirosław Jasiński, niegdyś pierwszy wojewoda wrocławski nowego czasu (1991-92), następnie m.in. szef Instytutu Polskiego w Pradze. Nie wiem, czy sprowadzanie wystaw i prezentowanie ich w przestrzeniach innych niż własne będzie stałym, drugim nurtem działalności Galerii. Po ciekawej wystawie Jirziego Kolařa i Beatrice Bizot w Muzeum Architektury, która przyjechała z Pragi,  zapowiadana jest na przyszły rok prezentacja malarzy hiszpańskich (Goya/Picasso). Teraz przez parę miesięcy mieliśmy możność oglądania wystawy objazdowej (Como, Tel Aviv, Wrocław, Paryż) przygotowanej przez Global Art Expositions Inc. (wg informacji na stronie Galerii Miejskiej [http://galeriamiejska.pl/aktualnosci/00083_irodzina-brueghlow-arcydziela-malarstwa-flamandzkiegoi]) i zakupionej przez nasze miasto oraz wpisanej w program imprez poprzedzających rok 2016, w którym Wrocław będzie ESK. Jaki jest koszt tej imprezy nie wiem, ale ubezpieczono dzieła na 57 milionów euro [http://www.polskieradio.pl/5/3/Artykul/893820,Arcydziela-flamandzkiego-malarstwa-we-Wroclawiu-]. Poszedłem obejrzeć.

Oczywiście rację ma Jarosław Mikołajewski, zachęcając w Gazecie Wyborczej do obejrzenia wystawy i pisząc, że niewiele takich do nas trafia. Faktem jest też jednak, że jest to wystawa specyficznego gatunku. Zorganizowana nie przez wielkie i uznane instytucje muzealne, lecz przez firmę specjalizującą się w koncypowaniu wystaw objazdowych i sprzedawaniu ich. Na takie ekspozycje rzadko trafiają dzieła pierwszej rangi, będące od dekad, jak nie od wieków w kolekcjach muzealnych. Chyba, że uda się skusić jakieś mniej zasobne w gotówkę muzea do długoterminowego wypożyczenia galeryjnych eksponatów i puszczenia w podróż po Europie, jak to miało miejsce w przypadku pewnej wystawy środkowoeuropejskiej sztuki średniowiecznej sprzed paru lat. Stąd też, jak sądzę, idea wystawy "Rodzina Breuglów" (czy, jak nazywało się to gdzie indziej "Wszyscy jego synowie"), na której pokazuje się nie tego najważniejszego z dynastii malarzy, lecz jego potomków bliższych i dalszych, korzystających z blasku protoplasty. Ich obrazy są liczniejsze i nie aż tak cenne, można ich znaleźć więcej rozrzuconych po różnych prywatnych zbiorach.
Ten pomysł jak i sama wystawa ma dwie strony. Pod względem marketingowym ekspozycja przeznaczona jest dla różnych odbiorców. Tzw. szeroka publiczność przychodzi zwabiona/zachęcona hasłem wywoławczym "Bruegel", nie sprawdzając może wcześniej, co kryje się w istocie za nim na wystawie. Zresztą, urocze przydomki mniejszych Brueglów - Chłopski, Aksamitny, Kwiatowy - robią też swoje. Sceptycy albo mówiąc inaczej - ci, którzy wiedzą, że muzea w Wiedniu, Pradze, Antwerpii, Brukseli czy Berlinie nie puszczą na taki tour swoich Brueglów -  przychodzą  na tego rodzaju wystawę z innych powodów. Powiedzmy, że takiego nagromadzenia w jednym miejscu obrazów tych pomniejszych członków "klanu" nie da się nigdzie zobaczyć. Od tej strony patrząc byłaby to zatem wystawa dla specjalistów czy smakoszy (?).
No właśnie, byłaby. Smak psuły bowiem na wrocławskiej wystawie nierówności. Jasne, że pewną masochistyczną przyjemność sprawiać mogło konstatowanie zadziwiających zniżek formy artystycznej u jednego i tego samego twórcy, sądząc przynajmniej po identyfikujących dzieła podpisach. Widz może poszukiwać przyczyn tego, że jeden obraz, np. Jana-Piotra czy  Piotra Młodszego jest całkiem przyzwoity, a inny, wiszący obok, trudny do zniesienia - rażący płaskością barw, puszczonymi szczegółami i nieumiejętnością w partiach figuralnych. I tak w wielu przypadkach. Gorzej, że z reguły kuratorzy wystawy nie ratowali się dodaniem w takich sytuacjach do  nazwiska malarza uzupełnień w typie "pracownia", "krąg", "naśladowca", "kopia wg...". Uderzało to zwłaszcza w tych przypadkach, gdy wiszące w sąsiedztwie obrazy o analogicznym temacie, jakoby jednego autora, wyglądały jak namalowane przez malarzy różnych talentem i umiejętnościami. Można więc było porównywać jak tu i tam są namalowane kwiaty, pejzaże, ludzie.  Obok dobrych, nawet sprawiających przyjemność estetyczną przy oglądaniu (a to nie to samo, co oglądanie i czerpanie przyjemności z odczytywania treści malowidła) pokazano obrazy słabe, budzące poważne podejrzenia co do ich autentyczności, a co najmniej autorstwa. Gorzej, że przy oglądaniu zjawiało się niekiedy nieodparte wrażenie, że w niektórych przypadkach  decyzja o powieszeniu obrazów była kompletną pomyłką. Chyba, że zrobiono to celowo.
Galeria Miejska podała informację, iż pomysłodawcą wystawy jest Joseph Guttmann, dyrektor wspomnianej wyżej Global Art Expositions Inc. z Nowego Jorku. O firmie tej trudno cokolwiek znaleźć. O Guttmannie już łatwiej, ale nie występuje on raczej jako bohater pozytywny. Marszand, miłośnik dawnego malarstwa. 1991 wstawił skradzionego Picassa do nowojorskiej Sotheby's [http://www.nytimes.com/1991/05/31/nyregion/picasso-replaced-by-forgery-in-80-s-appears-at-sotheby-s.html]. Potem robił interesy ze skazanym za fałszerstwa dzieł sztuki i ich sprzedaże Christianem Parisot [http://qfaaltd.blogspot.com/].
Z Wrocławia "jego" wrocławska wystawa jedzie do Paryża. Gdzie będzie tam pokazywana? W Pinacotheque de Paris, świeżej daty prywatnej galerii, której działalność przynosząca znaczne zyski dzięki nadzwyczajnie frekwentowanym wystawom, budzi jednak mieszane uczucia. Podobnie jej właściciel, Marc Restellini [http://www.independent.co.uk/arts-entertainment/art/features/they-have-tried-to-destroy-me-says-rising-star-of-parisian-art-world-1913687.html] & [http://www.secretmodigliani.com/mr.html]. Co ciekawe, jako młody człowiek podjął współpracę ze wspomnianym Parisotem, następnie określając to jako błąd młodości. Obaj starli się jako jedyni i najwięksi znawcy Modiglianiego (przy czym ten pierwszy wprowadzał jego podróbki). Jednak także katalogowi wielkiej wystawy tego malarza, przygotowanej przez Restelliniego w 2002 roku zarzucono wprowadzenie doń 30 obrazów mistrza bez potwierdzonej proweniencji.
Po co to wszystko, spyta ktoś?  Restellini miał powiedzieć, że chce tylko "pokazywać malarstwo i pomagać ludziom je zrozumieć". Inni powiedzą, że tego rodzaju wystawy służą wprowadzaniu na rynek i uwierzytelnianiu, zapewnianiu proweniencji obrazom jej nieposiadającym. Końcowym celem są naturalnie pieniądze.
O ile finansowo Wrocław na tej wystawie nie straci (a może nie, bo frekwencja była spora), to medialnie może zyska. Jak na "skarbie z Bremy". Handlarze sztuką zarobią. Prostym oglądaczom sztuki pozostanie mniejsza lub większa satysfakcja, że znaleźli na wystawie coś dla siebie. Może jeden obraz któregoś z młodszych Brueglów, a może zaskakujące obrazy motyli na marmurze wnuka Bruegela Aksamitnego, Jana van Kessela Starszego?

Entenmark

czwartek, 27 czerwca 2013

Co ma piłka do Baumana?

W zeszłym tygodniu gościem Uniwersytetu Wrocławskiego był profesor Zygmunt Bauman. W rozpoczęciu jego wykładu przeszkadzała około setka polskich nacjonalistów, dokładniej członków i sympatyków Narodowego Odrodzenia Polski i sprzymierzonych z nimi kibiców Śląska Wrocław. I cóż z tego, że tym razem nie przynieśli ze sobą pałek i maczet, a jedynie gwizdki i transparenty? Wyskandowane okrzyki, gwizdy i gesty w zupełności wystarczały.


Policja i antyterroryści byli na szczęście w pogotowiu. Prezydent Rafał Dutkiewicz obecny na wykładzie tłumaczył się potem, że to nieprawda, iż toleruje się rasizm i nacjonalizm w mieście, ale minister spraw wewnętrznych sam zwrócił uwagę na to, że w tym przypadku organizacja kibiców Śląska jest niemal tożsama z organizatorami tej haniebnej zadymy. A któryż polityk w czasach trudnych i przedwyborczych nie hołubi  kibiców?
Niech za inne komentarze posłuży sekwencja ujęć z różnych dzielnic Wrocławia. To zdjęcia z różnych lat, tak jak widoczne na nich napisy i hasła pochodzą z różnych okresów. Od paru lat ekspansja tych agresywnych w formie i treści murali narasta. Ile z nich powstało za niewymuszoną zgodą mieszkańców i właścicieli nieruchomości? Do kogo mogą się zwrócić z interwencją?


(fot. polskieradio)

Entenmark

niedziela, 16 czerwca 2013

Klima & satelita

Czasem wystarczy spojrzeć z dalszej perspektywy, żeby z dystansu zobaczyć to, czego nie da się dostrzec, kiedy znajdujesz się tylko na swoim podwórku. Jest takie pojęcie jak ochrona krajobrazu historycznego albo ochrona pejzażu kulturowego, albo ochrona widoku na zabytek.
Wiosną tego roku cukrownia Pfeifer & Langer Polska SA w Gostyniu rozpoczęła stawianie potężnego silosu na terenie swojej fabryki, która leży na terenie tego niewielkiego miasta. Ma on mieć docelowo około 75 metrów wysokości.

Już teraz ów betonowy mega-cylinder jest dominantą krajobrazu. Będzie ona widoczna nieporównanie lepiej z każdego miejsca i ze znacznej odległości. Znacznie lepiej niż we Wrocławiu "silos" Sky Tower. Problem w tym, że Wrocław jest rozległym miastem, a Gostyń nie. Silos w Gostyniu o wiele bardziej konkuruje z gotyckim kościołem parafialnym i z usytuowanym na wzgórzu obok miasta barokowym kościołem Filipinów niż Sky Tower z jakąkolwiek tego rodzaju budowlą zabytkową we Wrocławiu.
Co widać, gdy spojrzy się przez bramę, wychodząc z terenu bazyliki Filipinów - silos Pfeifer & Langer Polska SA.


Ale nie musi być to od razu skala kosmiczna, w tym sensie, że z kosmosu widać tę ingerencję. Oto dwa przykłady z ostatnich czerwcowych spacerów nad Odrą w okolicach Muzeum Narodowego we Wrocławiu.
Przykład pierwszy:


widok na katedrę; jakaś biała plama "świeci" mniej więcej pośrodku długości południowej elewacji. Na kominie budynku zamieszkiwanego przez księży diecezjalnych zamontowano biały talerz anteny satelitarnej. Ktoś się może i postarał, bo antena jest jakby ukryta za kominem, czyli nie widać jej tak bardzo od strony katedry; a może po prostu z tamtej strony jest lepszy odbiór, co chyba bardziej prawdopodobne. A wyobraźmy sobie, że takich anten przybędzie na tym dachu. Jedna już wystarczy. Żeby ją chociaż pomalować na ciemny kolor.

Przykład drugi:


wiele pisano o pawilonie wydziału chemii uniwersyteckiej przy nabrzeżu Joliot-Curie. Obrońcy architektury powojennej, zarówno historycy sztuki jak i architekci, rozwodzili się nad wartościami bryły i nowatorstwem tej zaniedbanej i czekającej ciągle na decyzję budowli. Tymczasem z tyłu, za nią, gdy spojrzeć z mostu Pokoju, z miejsca z którego bodaj najlepiej się ona prezentuje z odległości, wyrósł nowy budynek biotechnologii uniwersyteckiej. Przerósł on stary pawilon chemii. Cóż zdarza się. Ale architekci nie pomyśleli jak znajdzie się ich budynek w tym otoczeniu w widoku z większej odległości. Na jego dachu znalazły się liczne i duże blaszane obudowy różnych urządzeń klimatyzacyjnych itp. Nie osłonięto tego żadną obudową, "attyką". Teraz nie pawilon chemii przyciąga wzrok między nową (acz ciągle niefunkcjonującą) Biblioteką Uniwersytecką a wieżowcem tejże chemii uniwersteckiej, lecz jakieś blaszaki. O banerze na pół wysokości wspomnianego wieżowca już nawet nie piszę, bo za rok wiatr go postrzępi i odleci gdzieś, hen.

Entenmark

piątek, 7 czerwca 2013

Urszuli Wilk księżycowe medytacje nad zdumiewającą rozrzutnością natury w posługiwaniu się błękitem

Ula Wilk otwarła w piątek, 7 czerwca, swoją wystawę w ratuszu wrocławskim.


Nadała jej tytuł  przewrotny - "Zdumiewająca rozrzutność natury w posługiwaniu się błękitem". Przewrotny, bowiem wśród prezentowanych w patio ratuszowym 10 kompozycji malowanych na płótnie, tych, w których ów błękit jest narzucającym ton kolorem jest niewiele - może dwie. Ale wiadomo, że to jedna z ulubionych barw Uli.


Pod niebiańską kopułą rozpościera się jednak ziemia zmieniająca się przez kolejne pory roku. I z nich przedwiośnie przynosi zestawy kolorów, które wydają się dla niej równie inspirujące.
Abstrakcyjne pejzaże, które powstają w jej księżycowym atelier są jednak przede wszystkim jej pejzażami wewnętrznymi. Jest w nich niezwykła dynamika i zarazem zrównoważenie, jest poszukiwanie jakichś utajonych, intymnych sił natury i tajemnic, które odkrywa jak wnikający w struktury materii biolog albo i kosmolog. Mikro i makro ujęcia stają się tożsame w jej obrazach. Wilk stoi na najbardziej ziemskim gruncie w księżycach i patrzy w niebo.


Są tam również dwa płótna odmienne, stonowane i inaczej medytacyjne, bo poprzez pewną monotonię równoległych, delikatnych linii, zaburzoną jakby podskórnie przez swobodne, pęknięte nitki farby, zaznaczające się fakturowo. Jeden z tych obrazów przywodzi na myśl klimtowskie lasy bukowe.


Ostatnio była w Chinach. Przywiozła papiery, maluje na nich, konfrontuje się z chińską tradycją pejzażu i może kaligrafii. Niedługo otworzy im poświęconą wystawę w Entropii. Scalaj dalej ten świat!




Entenmark

piątek, 5 kwietnia 2013

W temacie oczyszczania Wrocławia

Na łamach GW rozwija się kolejna akcja, której należy oczywiście przyklasnąć. Oto tylko niektóre przykłady:
http://wroclaw.gazeta.pl/wroclaw/1,35771,13434744,Blogerzy_pomoga_oczyscic_Wroclaw_z_nielegalnych_reklam.html#TRrelSST
http://wroclaw.gazeta.pl/wroclaw/1,35771,13668581,Dal_nam_przyklad_Krakow__jak_zwyciezac_nielegalne.html#TRrelSST 
http://wroclaw.gazeta.pl/wroclaw/1,35771,13398721,Zyjemy_w_wizualnym_balaganie__Potrzebne_nowe_przepisy.html .

Przypomnę tu tylko skromnie, że o tym problemie pisałem w poście 10 stycznia 2010 (przeklejonym 2 lata później pod nowy adres) [ http://wroclaw-cartoon2.blogspot.com/2012/01/z-kartonowego-archiwum-24-miasto.html ], choć na pewno nie jestem ani pierwszym, ani jedynym, który to zauważył przed GW. Tej nowej akcji medialnej towarzyszą pierwsze starania przedstawicieli władz miasta, którzy udali się do Krakowa uczyć się, jak to się tam robi. Chodzi o wprowadzenie ładu estetycznego, przynajmniej w szerokim centrum miasta przed rokiem 2016, gdy Wrocław będzie Europejską Stolicą Kultury. Tę odrobinę ładu ma zapewnić skuteczne zapobieżenie wieszaniu jak popadnie bilbordów, banerów i wszelakich reklam. Wobec wielu już wydrukowanych opinii i postulatów oraz analiz, nie mam zasadniczo nic do dodania. Choć czasem można się nieźle uśmiać z zabawnych kontekstów stwarzanych przez potężne reklamy, to z nimi precz!


Pomija się jednak w tych dyskusjach i troskliwych pochyleniach się nad problemem dwa inne obszary najściślej związane z estetyką miasta, a raczej z jej brakiem czy niszczeniem. Mam na myśli nielegalne graffiti (tak, tak - jakież inne jest prawdziwym) oraz nielegalne reklamy rozlepiane gdzie popadnie, a przeważnie na słupach latarń, trakcji itp., skrzynkach elektrycznych itp.


O ile reklamy są w zasadzie legalne - zawsze jest jakieś uzasadnienie, nawet dla zasłonięcia okien całej kamienicy na pół roku - i chyba nawet należy zgłaszać w urzędzie do zatwierdzenia to, co się chce powiesić, to z całą gamą tych partyzanckich i z gruntu nielegalnych ogłoszeń, plakatów i afiszy, które oblepiają byle jak i byle gdzie każdą powierzchnię płaską lub walcowatą w technice na klej lub na taśmę jest - wydawać by się mogło sprawa prosta. Są nielegalne, są wieszane na nie przeznaczonych do tego powierzchniach i cudzej własności, a więc można je ściągać, zdzierać i jak kto chce jeszcze. Ale nie... Znamienna jest bowiem historia pewnego pana, który w 2009 r. podjął się samorzutnie oczyszczania miasta z takich właśnie nielegalnie rozlepianych reklam na słupach. Dostał po łapkach. Warto przeczytać: http://wroclaw.gazeta.pl/wroclaw/1,35771,13427488,Chcialem_usuwac_nielegalne_reklamy__ale_tego_nie_wolno.html .


Obserwuję czasem miejskie służby, które mozolą się z tą pracą niełatwą i zastanawiam się nad jednym. Na większości tych "nielegalów" są adresy i telefony reklamujących się firm czy imprez oraz daty, godziny i miejsca wydarzeń. Dlaczego nie można pociągnąć ich do odpowiedzialności, dlaczego nie można obciążyć ich kosztami oczyszczenia? Może i tu wystarczy mały wybieg, który unieważni tłumaczenie w rodzaju "nic nie wiem o tym, że ktoś mnie w tak niewłaściwy sposób reklamuje". Polecam uwadze i staraniom urzędników.
Na muralach nielegalach i graffiti oraz innych spray-potworkach, których funkcja kojarzy się najbardziej z rytuałem obsikiwania terenu przez psy, brak adresów i telefonów. Pal licho, gdy wyżywa się taki ktoś na odrapanym murze na zadupiu lub w rozwalonej ruderze, czy na kolejowej bocznicy. Wiemy przecież jednak, że żadna świeżo pomalowana ściana, żaden na nowo otynkowany mur lub odremontowany most czy drzwi długo nie pozostaną czyste. Nie słyszałem w ostatnich latach, żeby mówiono o tym, jak miasto walczy z tą plagą. Na przykład, czy wykorzystuje się monitoring miejski do tego celu? To wydaje się stosunkowo proste, ale zapewne rozbija się o "niską szkodliwość czynu". Czy aby na pewno? Czy ktoś badał jakie ten śmietnik wizualny powoduje spustoszenie w naszej psychice i w naszym postrzeganiu świata?
Jest jeszcze inny aspekt związany z muralami, mianowicie tymi, które sławią zespół piłkarzy Śląska Wrocław - "Wyżej Śląska tylko niebo". Nie chciałbym mieszkać w bloku, który wieńczy widoczne z daleka i od lat takie właśnie hasło. Nie przypuszczam nawet, że ktoś z mieszkańców tego bloku na Różance protestował przeciw umieszczeniu tam tego napisu, podobnie jak charakterystycznie agresywnej reklamy Śląska ciągnącej się metrami na ścianie parteru i przy wejściu do innego wrocławskiego bloku (okolice Grabiszyńskiej), albo na garażach tu i tam lub pawilonach sklepowych. W końcu nasze .... biją za Śląsk.


Śląsk zielonoooo-biało-czeeeerwoni!!! I z jakąś czachą białą czasem? To jest zapewne zgodne ze statutem Stowarzyszenia kibiców "promowanie pozytywnego klimatu wokół Śląska na meczach jak i poza nimi".


Entenmark

środa, 6 lutego 2013

Słowa kluczowe: katedra, zegar, bezsens, bezguście

Katedra wrocławska została "ubogacona". W środę, 6 lutego, zamontowano na szczycie zachodnim, pomiędzy wieżami, tarczę i wskazówki zegara.


Rozważmy to.
1) Przed zniszczeniami wojennymi 1945 r. inny w formie zegar znajdował się na szczycie katedry.
2) Zegar ten miał pełną tarczę (nie ażurową, jak obecnie zamontowany) i znajdował się w dolnej części szczytu.
3) Szczyt, na którym był stary zegar miał kompletnie odmienny wygląd, a tarcza zegarowa była dopasowana do łukowo zamkniętej wnęki, specjalnie zaprojektowanej w celu umieszczenia w niej owej tarczy.
4) Obecna forma szczytu oraz wielkiego okna zachodniego katedry pochodzi z czasu powojennej odbudowy i była stylizacją gotycką, niemającą jednak żadnego oparcia w przekazach źródłowych.


Wynika z tego pierwsze łatwe spostrzeżenie: nie mamy do czynienia z rekonstrukcją, lecz z sytuacją zupełnie nową pod wszystkimi względami - neokreacją.

Postawmy sobie inaczej jeszcze pytanie o sens i ewentualne historyczne uzasadnienie umieszczania zegara między wieżami katedry. Jaka była historia zegara w tym miejscu?

1) Zegar pomiędzy wieżami pojawił się dopiero w 1802 roku; wykonał go na zlecenie kapituły katedralnej wrocławski zegarmistrz Józef (Joseph) Chepcinski.
2) Przed pożarem katedry w 1759 roku zegar znajdował się na jej wieży północno-zachodniej. Na szczycie nic takiego nie było. Po pożarze tarczę i mechanizm zamontowano na wieży kościoła Św. Krzyża (stamtąd wcześnie zniknął).
3) Formę szczytu katedry ponownie poprawiono w duchu neogotyku w latach 1873-75.

Wynika z tego, że obecnym działaniem nawiązano z grubsza do sytuacji (istnienie zegara na szczycie) z okresu 1802-1945.

Zastanówmy się, czy ma to sens: a/ historyczny; b/  funkcjonalny.

a) Na szczycie o formach neogotyckich, zaprojektowanym od nowa po 1945 r. dodano obecnie, po ponad pół wieku, zegar. Pierwotny projekt nowego szczytu nie przewidywał umieszczenia na nim zegara. Projektant i nadzór konserwatorski najwyraźniej uznali, że nie ma potrzeby odtwarzania sytuacji przedwojennej, mającej naówczas zaledwie 150 lat tradycji. Wraz z powrotem do ostrołukowej formy wielkiego okna wybrano oszczędną stylizację szczytu na neogotycki, ceglany, dzielony wyłącznie pionowymi, kamiennymi laskami. Obecne działanie jest zatem sprzeczne z ideą i zamysłem powojennych budowniczych i konserwatorów katedry. Wprowadza element, który nie miał w tym miejscu długiej tradycji, a ponadto wyglądał zupełnie inaczej. Powojenna forma szczytu wymagała również zaprojektowania zupełnie nowego rozwiązania "tarczy" zegarowej. Przebiegająca na osi szczytu laska uniemożliwiła zastosowanie pełnej tarczy, stąd owa ażurowa konstrukcja.

b) Może były inne, ważne powody umieszczenia na nowo zegara? Nie wydaje się. Po pierwsze przez pół wieku nie było go tam. Po drugie, w XIX wieku i wcześniej taki publiczny chronometr rzeczywiście był istotny. Obecnie, gdy każdy ma przy sobie zegarek, komórkę itp., itd., jego funkcja jest czysto dekoracyjna (jeśli ktoś uzna, że ta nowa forma rzeczywiście dekoruje - o tym później). Ponadto dzwon zegarowy katedry wybija godziny.
Wniosek: brak uzasadnienia historycznego i funkcjonalnego dla zamontowania zegara na katedrze.


Możemy jeszcze rozważyć kwestię estetyczną. Już nie tę, czy forma ażurowej tarczy dopasowana jest do neogotyckiego szczytu, lecz ogólnie - jak wypada ocena jakości estetycznej.


Otóż, zegar ma styl nijaki. Nie wiem kto go zaprojektował, kto uzasadniał jego potrzebę, kto opiniował jego projekt. Ten nie odwołuje się do żadnej konkretej formy historycznej, bo i nie było do czego w tym miejscu. Ażurowe formy obręczy i umieszczonych na niej rzymskich cyfr jeszcze najbardziej przypominają domowe ścienne zegary na baterię, jakie były popularne we wczesnych latach 80. XX wieku, a może i do teraz. Wskazówki mają formy nawiązujące do barokowych, neogotyckich (?), ale kluchowate i w ogóle niepasujące do stylistyki cyfr i ich oprawy. Sumując: jest to niebywały knot pod względem estetycznym. Pomijając względy konserwatorskie i historyczne, coś takiego nie powinno się znaleźć na budowli zabytkowej tej rangi.

Entenmark

sobota, 5 stycznia 2013

Wrocławska Mona Lisa

No, proszę. Powiedziałby ktoś, że tytuł wyraźnie inspirowany tytułem wystawy w Muzeum Miejskim, skrytykowanym w poprzednim poście tego bloga. Przyznaję, jest coś na rzeczy. Ale coś całkiem innego i rzecz nie ta sama, i w ogóle chodzi o co innego.
W okresie świątecznym Muzeum Archidiecezjalne udostępniło swój najnowszy nabytek wszystkim chętnym do zapłacenia 10 złotych (podobno obecnie przychodzi 100-150 osób dziennie). To sławny już dzięki prasowym tekstom ostatnich lat obraz Madonny z Jezusem pędzla Lucasa Cranacha Starszego. Taki zabytek-celebryta jest obecnie przedmiotem westchnień chyba wszystkich muzealników. Nie trzeba specjalnej reklamy, żeby ściągnąć zwiedzających, bo on już ją ma. I nie będę przypominał tu sensacyjnej, powojennej historii tego obrazu oraz jego niezwykłego powrotu do Wrocławia, bo to zostało po wielekroć opisane, a bodaj najwięcej starań w odtworzenie najnowszych losów zabytku włożył redaktor Włodzimierz Kalicki (ostatnio przypomniał dzieje obrazu w Magazynie GW z 28 lipca 2012, a wszyscy zainteresowani jego tekstem, chyba z 2001 r., mogą zajrzeć tu:  http://www.hbquik.com/poloniacal//sztuka/sztuka10.htm ). Sensacyjny powrót obrazu Cranacha trafił nawet do mediów filipińskich! [ http://artepinasarticles.blogspot.com/2012/08/cranachs-madonna-under-fir-tree.html ].
Obraz zatem wrócił ze szwajcarskiego sejfu via Warszawa i ministerstwo, by trafić do kolekcji kościelnego muzeum we Wrocławiu. Znalazł się ostatecznie całkiem blisko miejsca swego wielosetletniego przebywania w kaplicy biskupa Jana Thurzo przy katedrze wrocławskiej.
Muzeum Archidiecezjalne do bogatych nie należy. Wraz ze sławnym obrazem pojawił się więc problem jego wystawienia (redaktor Maciejewska grzmiała z łamów wrocławskiej GW, żeby pokazywać czem prędzej!), ale przede wszystkim odpowiedniego zabezpieczenia. Środki, a właściwie pracę w naturze, pozbierano z różnych stron. Lista przedsiębiorców dobrej woli i innych dobroczyńców jest długa i wisi w sali ekspozycyjnej. Miejsce na obraz wybrano jednak dosyć zaskakujące - jest to sala na parterze budynku muzeum, pierwsze drzwi na prawo z muzealnej sieni. Zresztą, kto chce wiedzieć nie musi nawet wchodzić, wystarczy, że zauważy nie dającą się przeoczyć zmianę na zabytkowej elewacji barokowego budynku.


Jedno z okien parteru (dodam, że jedno z czterech okien wspomnianej sali ekspozycyjnej) zostało bowiem zabezpieczone metalową roletą zewnętrzną w kolorze ciemnego brązu. Nie szkoda mi brzydkiej kraty, która tam do tej pory tkwiła, lecz żal mi zniszczonej barokowej elewacji i nie podoba mi się ta estetyka, a właściwie jej kompletny brak. O dziwo, jednocześnie muzeum otrzymało wreszcie nową tablicę ze swoją nazwą, zawieszoną obok wejścia. Jest szklana, prosta, liternictwo i układ całkiem do zaakceptowania. Tam nowa roleta, parę metrów dalej nowa tablica, a jednak dwa światy mentalne, dwie galaktyki estetyki. Cóż, składam to na karb owego pospolitego ruszenia wszystkich ludzi dobrej woli. Pytanie tylko, czy ktoś nad tym wszystkim panował, czy ktoś to organizował?
Zajrzyjmy wreszcie do wnętrza, tam jest w końcu rzecz najważniejsza. Ekspozycja Madonny (jako autorka projektu wymieniana jest pani Beata Siemińska z galerii Platon) wygląda tak: dla obrazu wydzielono z pomocą arkady oraz błękitnego koloru ścian końcową część sali, tworząc rodzaj sanktuarium. W ścianie na wprost wejścia wykuto płytką niszę, w którą wstawiono stalową, przeszkloną kasetę chroniącą obraz ujęty nowo zaprojektowaną (przez rektora ASP) ramą. Przesłania go też kolejna, większa szyba zawieszona na bolcach przed ścianą. Ponad obrazem wisi urządzenie klimatyzatora (?), jest też oświetlenie, kamera i alarm.


Alarm włącza się, gdy tylko nasza głowa przekroczy niewidzialną linię wyznaczoną łukiem arkady i liną zawieszoną na słupkach broniących wstępu dalej. Nie są to komfortowe warunki do napawania się arcydziełem wczesnego niemieckiego renesansu. Przy tylu zabezpieczeniach można by pozwolić podejść bliżej. Mam nadzieję, że kiedyś tak się stanie.
Obraz jest bardzo dobry. To wczesny Cranach i może rzeczywiście jedna z jego najpiękniejszych Madonn? Dobrym pomysłem było pokazanie w tej samej sali kopii dzieła wykonanej najpewniej w 1947 r. przez niemieckiego księdza i jego pomocnika. Jak powiedziała sama konserwatorka Daniela Stankiewicz, odkrywczyni (1961)  podmiany i kradzieży oryginału, kopia nie jest taka zła. I miała rację, zważywszy czas i autorów. Brak finezji szczegółów, zżółknięty werniks powodują wszakże, że dziś można się dziwić, jak to się stało, iż zamiana nie została zauważona. Pamiętajmy jednak: któż wtedy oglądał oryginał, kto się w ogóle interesował w 1946/47 roku obrazem Cranacha... I w ten sposób kopia zawisła na lata w pałacu arcybiskupim. Cała historia godna przeniesienia na ekran filmowy i takiego reżysera jak Juliusz Machulski. Byłby z tego drugi "Vinci", tyle że oparty na autentycznych wydarzeniach.
W jednym z wywiadów dyrektor muzeum, ks. prof. Józef Pater studził redaktora/rkę, mówiąc, że owszem obraz cenny, ale może niekoniecznie najcenniejszy w zbiorach. A więc nie Mona Lisa wrocławska?


Jest kobieta namalowana w półfigurze, na tle pejzażu, jest za szybami, cieszy się znaczną sławą i tłumy przychodzą tylko dla niej.

(fot. radio_rodzina)

Entenmark :-)